single

Powrót do « Artykuły

W kraju niezachodzącego słońca

Polityka, 16.11.2006, Numer 46/2006,

W chłodnym cieniu niskich pomieszczeń kryje się ludzka rozpacz i bezsilność. Z powodu rosnących cen zboża na targu, kolejnej wyschniętej studni, sprzedaży ostatnich wielbłądów, dla których nie starczyło nawet kolczastych krzewinek na spalonej żarem pustyni. Pustyni, która bierze we władanie cały Afganistan.

Esmatullah musi się śpieszyć, żeby zdążyć do Andkhoi przed zmierzchem. Jeśli po drodze nic się nie wydarzy, podróż z Mazar-i-Szarif nie powinna mu zająć więcej niż cztery godziny. Dziś rano odwiózł tam swego brata Rahmatullaha, który pójdzie nazajutrz na bazar, poszuka prywatnego przewoźnika i ruszy w długą trasę do pakistańskiego Peszawaru, gdzie jego przyjaciel urządza wesele. Esmatullah nie może mu towarzyszyć: ma mnóstwo roboty w Andkhoi, poza tym chciałby skorzystać z wolnego dnia w piątek i wybrać się wreszcie w odwiedziny do kilkumiesięcznego syna, który mieszka wraz z matką w wiosce Arabsha, niespełna dziesięć kilometrów od Andkhoi.

Esmatullah jest prawdziwym szczęściarzem. Pracuje jako kierowca Afghanistan Schulen, jednej z najprężniej działających organizacji pozarządowych w tym rejonie. W szkołach zbudowanych przez Niemców w północno-zachodnim Afganistanie uczy się dziś ponad 26000 dzieci. Będzie ich więcej – organizacja realizuje kolejne projekty, podjęła też współpracę z polskim stowarzyszeniem “Szkoły dla Pokoju”, które w marcu otworzyło swoją pierwszą placówkę, szkołę dla dziewcząt w Mohmandan.

Starszy brat Esmatullaha, Rahmatullah, jest kimś w rodzaju administratora wszystkich niemieckich przedsięwzięć edukacyjnych w okręgu Andkhoi. Niespełna pięćdziesięcioletni Uzbek (z punktu widzenia Afgańczyków starzec – średnia wieku w tym kraju wciąż nie przekracza 47 lat) cieszy się powszechnym szacunkiem tutejszej społeczności i jest symbolem awansu społecznego, o którym większość mieszkańców prowincji Farjab może tylko pomarzyć. Okazała, piętrowa siedziba Afghanistan Schulen, w której mieszka wraz z rodziną, wyróżnia się na tle niskiej, kopulastej zabudowy miasteczka, skleconej z gliny przemieszanej ze słomą. Ten prymitywny, ale wszędzie dostępny budulec zapewnia schronienie przed bezlitosnym słońcem, które w sierpniu potrafi rozgrzać nieruchome powietrze do temperatury 45 stopni.

Prowincja Farjab, gdzie Andkhoi jest drugim co do wielkości miastem po stołecznej Majmanie, cieszy się względnym spokojem. Zamieszkana głównie przez Uzbeków i Tadżyków, unikających konfliktów zarówno między sobą, jak z niewielkimi mniejszościami Turkmenów i Hazarów, odetchnęła z ulgą po odejściu talibów w 2001 roku. Do zamachów inspirowanych przez fundamentalistów dochodzi tu rzadko. Problemów przysparzają za to gangi rabusiów oraz miejscowi watażkowie, których oskarża się o bezprawne przejmowanie gruntów i wymuszanie łapówek. Krążą nawet słuchy o prywatnych więzieniach, gdzie samozwańczy władcy przetrzymują i torturują swoich niepokornych poddanych.

Świat zachodni zalicza w poczet watażków także generała Raszyda Dostuma i jego rywala Abdula Malika. Esmatullah i Rahmatullah zupełnie nie rozumieją, czym Dostum sobie zasłużył na taką niechęć. Że w latach osiemdziesiątych stanął po stronie komunistów przeciwko mudżahedinom? Że później zmienił front, sprzymierzył się z Massudem i w 1992 roku pomógł mu zająć Kabul? A potem zjednoczył siły z Hekmatiarem i zdradził Massuda? Że w 1996 roku Dostum uciekł przed talibami do Iranu? Przecież wrócił. Przecież był wiceministrem obrony w rządzie Hamida Karzaja. Okazał Karzajowi swoją niezależność i dumę, proklamując w 2003 roku Strefę Północną. No i co z tego, że w czasie wojny domowej utrzymywał swoje wojska z handlu opium? Nie on jeden. Że sprawował rządy silnej ręki i dopuścił się wielu zbrodni na ludności cywilnej? A co mają powiedzieć tutejsi Hazarowie, za których masakrą w Kabulu stoi wielbiony przez Zachód Massud? Massud nie zrobił dla nas nic. Dostum usiłował zmodernizować nasz kraj jeszcze za Gorbaczowa. Chciał pogodzić wyznawców wszystkich religii, nie wyłączając szyickich Hazarów. Zachęcał do równouprawnienia kobiet. Zdrajca? Okrutnik? Chorągiewka na wietrze? Przecież robił to wszystko dla naszego dobra. Człowiek Zachodu nigdy nie pojmie zdroworozsądkowego utylitaryzmu Afgańczyków.

Mimo że w sierpniu znów doszło w Farjab do ostrych starć między Dostumem a Malikiem, prawdziwym problemem prowincji jest susza. W ostatnich potyczkach zginął jeden, góra dwóch cywilów – jeśli nie uda się odwrócić kataklizmu, który nadszedł w 1996 roku wraz z reżimem talibów, ludzie zaczną umierać z głodu i chorób, a w najlepszym razie stworzą kolejną falę uchodźców, z którymi już teraz nie umieją sobie poradzić ani państwa ościenne, ani rosnące jak grzyby po deszczu organizacje humanitarne. Opustoszeją budowane przez Niemców i Polaków szkoły, w których wycieńczeni upałem i odwodnieni uczniowie wypadają czasem w środku lekcji, żeby powstrzymać nagły krwotok z nosa.

Esmatullah dotarł do Andkhoi przed zachodem słońca. Trochę żałuje, że musiał tak pędzić, bo uwielbia wysiąść z luksusowej toyoty z napędem na cztery koła i przycupnąć na szczycie któregoś ze zrujnowanych stanowisk artylerii radzieckiej, żeby popatrzeć na pustynię. A ta najwspanialej wygląda o zmierzchu. Słońce zapada na bezchmurnym niebie, nad płaskim horyzontem ściele się fioletowo-żółta mgiełka, z nor wychodzą monstrualne stonogi i olbrzymie solfugi, zwane też wielbłądzimi pająkami, przypominające zielone, bezwłose tarantule. Na słupach wysokiego napięcia, doprowadzających elektryczność z sąsiedniego Turkmenistanu, czatują sokoły i pójdźki, wypatrując ożywionych rześkim chłodem myszoskoczków. Pięknie tu. A będzie jeszcze piękniej, jak na kilka wiosennych tygodni pustynia okryje się kobiercem kwiatów. Jeśli się okryje.

{mosimage}W ogrodzie Rahmatullaha, ukrytym przed ciekawskim wzrokiem sąsiadów za wysokim murem z gliny i słomy, rosną dwa migdałowce. Kilka dni temu nad miastem przeszła burza piaskowa. Wszyscy pozamykali się w domach, w szkołach odwołano lekcje, w piekielnym upale wirowały tumany piachu, a właściwie pyłu, drobniejszego niż mąka, wciskającego się w najdrobniejszą szczelinę, niosącego z północy resztki pestycydów, nawozów sztucznych i Bóg wie, czego jeszcze. Migdałowce przybrały odcień zetlałego papieru. Co gorsza, jeden z nich zaczął usychać. Nie wiadomo, czy odbije. Esmatullah jest dobrej myśli. Poprosi Niaz, swoją bratanicę, żeby podlała drzewka. Tylko niech nie spłukuje pyłu z liści. I tak kiedyś opadnie. A wody szkoda.

Naukowcy rozróżniają cztery rodzaje suszy. Suszę meteorologiczną, spowodowaną długotrwałym brakiem lub niedostatkiem opadów, poprzedzającą nadejście innych rodzajów suszy. Suszę rolniczą, która przytrafia się nawet w latach, kiedy deszcz pada obficie, bo niedostateczne nawodnienie gruntów w ubiegłych sezonach pociąga za sobą erozję gleby, coraz poważniejszą, jeśli ludność nie odejdzie od tradycyjnych metod uprawy. Suszę fizjologiczną, kiedy gleba jest zbyt zasolona i rośliny potrzebują coraz więcej wody, by przetrwać. Wreszcie suszę hydrologiczną, związaną z gwałtownym spadkiem poziomu wód śródlądowych i gruntowych. W prowincji Farjab katastrofa osiągnęła pełny wymiar. Przy szkole w Mirabad, chlubiącej się jednym z najpiękniejszych ogrodów w okolicy, studnia wyschła zupełnie. Poziom wód gruntowych obniżył się w tym roku o osiem metrów.

Najpoważniejszą z przyczyn suszy w północnym Afganistanie jest gwałtowna zmiana klimatu, związana najprawdopodobniej z ociepleniem Oceanu Indyjskiego i zaleganiem w Azji Środkowej układów wyżowych, które hamują napływ mas wilgotnego powietrza znad Morza Śródziemnego. Mimo ogromnych z pozoru odległości na sytuację hydrologiczną w Farjab wpływają też skutki rabunkowej gospodarki w Uzbeckiej, Kazachskiej i Turkmeńskiej SSR. Budowę kanałów przecinających pustynię Kara-Kum, które miały nawadniać gigantyczne uprawy bawełny, rozpoczęto jeszcze w latach trzydziestych. Blisko trzy czwarte zasobów odebranych Syr Darii i Amu Darii nie trafiło ani do upraw, ani do Jeziora Aralskiego. Wyparowało, wsiąkło w glebę albo trafiło do Kotliny Sarykamskiej, tworząc bezodpływowe słone jezioro, zatrute pestycydami i herbicydami z pól bawełnianych. Poziom wód obniżył się do tego stopnia, że Amu Daria coraz częściej nie dociera do Jeziora Aralskiego. Ogołocona z roślin ziemia oddaje ciepło, ogrzewa powietrze i sprowadza potężniejszą z roku na rok falę upałów. Watażkowie biją się o każdą studnię, z której można zasilić zyskowne uprawy – najczęściej opium. Po mętną, słonawą wodę pitną, której żaden Europejczyk nie tknąłby u siebie w kraju, jeździ się kilometrami, rozwożąc ją w małych, półokrągłych cysternach i sprzedając po zatrważającej cenie.

Niaz skończyła podlewać migdałowce, nie zapomniała też o rosnących na tyłach domu melonach i granatach, które są oczkiem w głowie Rahmatullaha. Ojciec wraca dopiero za trzy dni: będzie miał żal do Niaz, jeśli zaniedba rośliny. Trzeba jeszcze pójść na targ i zrobić zakupy przed jutrzejszą wyprawą do Arabsha. Załadować do samochodu rachityczne i pokryte plamami pomidory, maleńkie w tym roku jabłka, pomarszczone i zeschnięte, ale tym słodsze migdały, a przede wszystkim chleb nan, którego we wsi po prostu nie ma z czego wypiekać. Dziś w Andkhoi nocuje Zumrat, która przyjechała z radosną nowiną: w wielkim rodzinnym domu Rahmatullaha w Arabsha przyszła na świat kolejna dziewczynka. Domownicy spierają się przy kolacji – nie mogą się doliczyć, ile osób mieszka w wiejskiej siedzibie rodu. Haiderqul, młodszy brat Niaz, ucina dyskusję. Dwadzieścia siedem. Zumrat uśmiecha się smutno. Chyba jednak o kimś zapomniał.

Wczesnym rankiem wyprawa rusza do Arabsha. Gliniasta droga tonie w tumanach pyłu, toyota wznosi się i opada na twardych wybojach. Trzeba na chwilę zatrzymać samochód, żeby przepuścić jadącą z przeciwka ciężarówkę. Rozklekotany kamaz wiezie materiały do budowy kolejnej szkoły. Plac robót sprawia dość surrealistycznie wrażenie. Wokół spalona słońcem pustynia, tu i ówdzie wielbłądy, pracowicie żujące zeschnięte liście ostów. Podobno kiedyś tu były pola bawełny. Dalej w stronę Mazar-i-Szarif uprawiano ryż. Drzewa w sadach uginały się pod ciężarem dorodnych jabłek i granatów.

Esmatullah po tygodniu ciężkiej pracy może się wreszcie pobawić z dzieckiem. Mężczyźni rozmawiają w swoim towarzystwie, kobiety znikają w drugiej części domu. Niaz bierze na ręce noworodka, zawiniętego w kolorowe powijaki. Matka poczerniła brwi i rzęsy dziewczynki mineralnym proszkiem, na czole postawiła jej znak henną. Od złego oka. Od nagłej śmierci, co ważne w Afganistanie, gdzie wciąż notuje się przeciętnie 163 zgony na 1000 żywych urodzeń. Ale zakorzenione w tym regionie praktyki w istocie zwiększają ryzyko zapadnięcia dziecka na śmiertelnie niebezpieczny tężec. Zarodniki laseczki tężca mogą przetrwać w ziemi wiele lat. W zetknięciu z raną – na przykład zanieczyszczonym kikutem pępowiny – przekształcają się w formę dojrzałą. Jeśli infekcja nastąpi tuż po urodzeniu, w najlepszym razie kończy się trwałym uszkodzeniem mózgu. Kolejne wyzwanie dla organizacji humanitarnych, które starają się dotrzeć w ten rejon nie tylko ze szczepionkami, ale i z wiedzą medyczną, która pozwoli wdrożyć odpowiednie działania profilaktyczne. Oprócz tężca największe zagrożenie stwarza polio – 20 procent doniesień o zachorowaniach na całym świecie pochodzi właśnie z Afganistanu.

Szczęśliwa matka znika z noworodkiem w izbie. Przygnębiona Zumrat wyjmuje z kołyski czteromiesięcznego chłopca, niewiele większego od podziwianej przed chwilą dziewczynki. Jej wnuk ma chorobliwie żółtą skórę i zastygły na twarzy wyraz bólu. Cierpi na niewydolność wątroby. Zgromadzone wokół kobiety jakby się z nim pożegnały, jakby przyjęły do wiadomości, że wkrótce już go nie będzie. Szczęście, że jego ojciec – inwalida wojenny – zdążył doczekać się wcześniej potomstwa. Szkoda, że po powrocie z wojny urodził mu się tylko taki syn.

Niaz nie czuje się dobrze w Arabsha. Wychowała się na wsi, ale dopiero życie w Andkhoi pozwoliło jej uwierzyć, że mimo wszystko jest nadzieja na przyszłość. Wprawdzie tutejsza społeczność jest bardzo konserwatywna i widok kobiety bez burki wzbudza powszechną sensację, mimo to Niaz może się uczyć, może chodzić do szkoły i nadrabiać zaległości z czasu reżimu talibów, który opóźnił jej edukację o całe pięć lat. Tutaj w Arabsha wszystko ją przygnębia. Na gołym klepisku przed domem rosły kiedyś drzewa. Ludzie zbierali z pól dojrzałe plony. Teraz susza zapędziła wszystkich do krosien.

Okolice Andkhoi słyną z przepięknych dywanów, wiązanych ręcznie według tradycyjnych wzorów turkmeńskich i afgańskich. Dostarczycielkami wełny są owce karakułowe, hodowane od VIII wieku na obszarze niegdysiejszego Turkiestanu. Umiejętność wyrobu dywanów była niegdyś chlubą każdej rodziny – matki przekazywały córkom tajniki łączenia misternych ornamentów w pyszne, przepełnione symboliką obrazy. Teraz wiązanie dywanów stało się przekleństwem, katorżniczą pracą, w której biorą udział wszyscy, nie tylko kobiety i dzieci, ale i upokorzeni tym babskim zajęciem mężczyźni. Najbiedniejsi muszą brać pożyczkę na zakup wełny i pigmentów, sprowadzanych teraz z Europy. Wpadają w pętlę kredytową, uzależnieni od pośredników, którzy często ślą gotowe dywany do Pakistanu, skąd wracają uprane, wykończone misternie uplecionymi frędzlami i wielokrotnie droższe. Duży dywan, nad którym cała rodzina musi pracować miesiącami – często po nocach, przy świetle ledwie pełgającej żarówki – kosztuje na bazarze około stu dolarów, z których tylko niewielki procent trafia do kieszeni wytwórców. Po długiej odysei między pośrednikami dywan dociera do Stanów Zjednoczonych, gdzie kolekcjonerzy płacą za niego kilka tysięcy.

Bywają mężczyźni, którym honor albo powykręcane reumatyzmem palce nie pozwalają uczestniczyć w tym procederze. Spośród nich wywodzą się rozproszeni tu i ówdzie po całym Afganistanie nałogowi palacze opium. Pogardzani przez wszystkich renegaci, których nie usprawiedliwia nawet bohaterska przeszłość w Sojuszu Północnym, gdzie zetknęli się z narkotykiem po raz pierwszy. Bo na wojnie opium ratowało życie, pozwalając czuwać długie godziny w oczekiwaniu na nieprzyjaciela. Teraz Tuimrod czuwa na przemian ze swym przyjacielem Hakimem, wypatrując każdej okazji, by wyłudzić od kogoś parę afgani albo poważyć się na większą transakcję. Jak parę sezonów temu, już podczas suszy, kiedy sprzedał swoją trzynastoletnią córkę za mąż do Sziberganu. Niaz nie potrafi zachować spokoju, kiedy rozmowa schodzi na Tuimroda. Wprawdzie wszyscy cmokają i kręcą głową z dezaprobatą, prędzej czy później jednak ktoś spyta, ile Tuimrod dostał za córkę, rzucając przy okazji fachowe uwagi na temat wartości rynkowej tutejszych dziewcząt. Susza odczłowiecza.

Niaz tym bardziej podziwia ludzi, którzy nie dają się złamać. Swoją babcię Szirin, która od czasu do czasu odwiedza syna w Andkhoi, ale już pierwszego dnia w gościnie chce wracać do domu. Mohammada Allaha, który ma tylko trójkę dzieci i poza dziećmi niewiele więcej, nie odebrał żadnego wykształcenia, ale zdaje sobie sprawę, co ono znaczy dla najstarszego syna. Dlatego hołubi jego żółty zeszyt do angielskiego jak najdroższy skarb, pokazuje wolontariuszom z Polski, rozpromienia się, kiedy cudzoziemska nauczycielka wpisuje synowi dedykację. Niaz przyjechała do Arabsha dziś rano i już chce wracać. Jak babcia Szirin, tylko na odwrót.

Esmatullah musi się śpieszyć, żeby zdążyć do Ankhoi przed zmierzchem. Po powrocie Niaz zagląda do ogrodu, żeby sprawdzić, kiedy dojrzeją granaty. Nie dojrzeją. Uschły na gałęzi. Skórka zszarzała i popękała, odsłaniając martwe wnętrze owocu.

Niaz zakłada burkę i idzie do sąsiadki. Halima musi za dwa tygodnie skończyć dywan. Pod sklepieniem dynda na kablu żarówka. Kobiety zdejmują buty, sadowią się na napiętej jak cięciwa łuku osnowie i biorą do ręki sierpy. Przed nimi leżą zwoje karakułowej przędzy. Czarna, czerwona i biała. Kara, kyzył, oqr. Niaz dla pewności zerka na wzór. Zakłada przędzę między trzy nitki osnowy, dociska i odcina końcówkę sierpem. To samo Halima. Czasem słychać podpowiedź: kara… kyzył… oqr… kyzył.. oqr… Niaz pouczy się angielskiego jutro. Teraz wiąże dywan. Żeby tylko nie myśleć. Żeby mieć nadzieję. Może wkrótce spadnie deszcz.

DOROTA KOZIŃSKA

Nasi Partnerzy