single

Powrót do « Biblioteczka

REPORTAŻ Talibowie, którzy mówią o demokracji

Rzeczpospolita 21.05.2007

Tora Bora. Ponury masyw górski na wschodzie Afganistanu w
2001 roku został przeorany amerykańskimi bombami. Polowanie na Osamę bin Ladena
jednak się nie powiodło. Lider al Kaidy uciekł wraz z niedobitkami swojej straży.
Zostali ci, którzy go wspierali: miejscowi talibowie

Mają w domach prawdziwy arsenał. Karabinek Kałasznikow to
podstawa, ale znaleźć tam można również ręczne wyrzutnie granatów, pistolety,
strzelby.

– Nie, nie szykujemy się na wojnę – przekonuje Hadżi
Abdullah, przywódca starszyzny plemiennej w wiosce Ganikhel. Siedzi przede mną
z mocno odrapanym AK-47 na kolanach. – Dbamy po prostu o bezpieczeństwo, bo
nikt za nas tego nie zrobi – wyjaśnia. Wskazuje głową na dwóch afgańskich
żołnierzy, przypatrujących się nam z odległości kilkudziesięciu metrów. To cała
reprezentacja rządowej armii w tych okolicach.

Ganikhel to maleńka wioska u stóp masywu Tora Bora. Jej
mieszkańcy utrzymują się głównie ze sprzedaży drewna. To wersja oficjalna. Gdy
jednak pytam o pola makowe, rozciągające się po drugiej stronie strumienia,
Hadżi zaczyna się tłumaczyć, że gdyby nie opium, ludność przymierałaby głodem.

Szkoła ukryta wśród głazów

Dowódcy polskiego kontyngentu w Bagramie przekonują, że
jednym z najważniejszych zadań naszych wojsk w tym kraju będzie “zdobycie
serc i umysłów Afgańczyków”. Tora Bora leży wprawdzie poza obszarem
operacyjnym Polaków, ale wspomniana dewiza obowiązuje przecież wszystkie
oddziały wchodzące w skład międzynarodowej koalicji.

Hadżi, który wcześniej zachowywał kamienną twarz, uśmiecha
się, gdy go pytam, czy ktoś próbował tu zdobyć ich serca i umysły. – To
kłamstwo – mówi. – Czy po drodze z Dżalalabadu widziałeś tu jakiegoś żołnierza
koalicji? Ja też nie widziałem.

Ale Hadżi chciałby ich widzieć. Zresztą podobnie jak
reszta mieszkańców Ganikhel. Pomoc zagraniczna dotarła tu tylko raz. Jej
efektem jest ukryta wśród głazów szkoła. Zamykana na zimę, ponieważ nie ma w
niej ogrzewania, a mrozy bywają tu tęgie.

– Jeśli przyjdą, żeby nas wspierać, przyjmiemy ich z
otwartymi rękami. Ale jeśli będą chcieli zaprowadzać tu swoje porządki, to ich
przegonimy – zastrzega Hadżi.

Nie zabijajcie cywilów

Rozmawiamy na osobności, z dala od afgańskich żołnierzy,
bo tak jest swobodniej. Zwyczajny Afgańczyk lubi afiszować się swoimi
radykalnymi poglądami, może nawet dorzucić do nich jakiś krwawe hasło w stylu:
“Śmierć Amerykanom!”, ponieważ już wie, że zachodni reporterzy bardzo
to lubią. Ale przedstawicielowi lokalnych władz nie wypada. Hadżi waży słowa.
Nie mówi, że kocha Amerykanów, ale nie waha się ani chwili, gdy pytam go, czy
wojska koalicji powinny opuścić Afganistan. Nie, nie powinny, w każdym razie
jeszcze nie teraz. Niech jednak uważają na to, co robią, ponieważ ludność ma
dość doniesień o tym, że zamiast rebeliantów giną cywile.

W tym momencie tłumacz, który do tej pory cierpliwie
przekładał z języka pasztu na angielski, przejmuje inicjatywę i pokazuje mi
idącego wzdłuż koryta rzeki mężczyznę z małym dzieckiem na plecach. Tego
samego, który w poprzedniej wiosce – dziesięć kilometrów stąd – prosił nas o
podwiezienie i ruszył bez słowa przed siebie, gdy usłyszał, że nie mamy dla
niego miejsca. – Zobacz, jak tu żyjemy, i napisz o tym, niech się świat dowie –
mówił wzburzony. – Jego roczny synek jest chory, więc zaniósł go do wioskowego
lekarza i teraz wraca, a ma przed sobą jeszcze godzinę drogi. Nie mamy tu nawet
szpitala, nikt nam nie pomaga.

– Możecie przecież wziąć sprawy w swoje ręce – mówię do
Hadżiego. – Przecież prezydent Hamid Karzaj chce, żebyście weszli do rządu.
Moglibyście mieć wtedy większy wpływ na to, co się dzieje w kraju. Dlaczego nie
chcecie? – Chcemy, ale to nie z nami rozmawiają, tylko z innymi talibami.
Gdybyśmy wspólnie rządzili, na pewno byłoby lepiej – zapewnia przywódca
starszyzny. I zaprzecza, że oznaczałoby to powrót do radykalnego reżimu. –
Czasy mułły Omara już nie powrócą, większość naszego społeczeństwa chce
demokracji. Demokracji. Naprawdę użył tego słowa, bo ono w pasztu brzmi
podobnie jak po polsku. Dziwne uczucie słyszeć je z ust taliba, który podnosząc
się z ziemi, zarzuca na ramię kałasznikowa.

RAFAŁ
KOSTRZYŃSKI z Tora Bora

 

Nasi Partnerzy