Rzeczpospolita 22.05.2007
Wystarczy godzina jazdy po bezdrożach na południe od
Dżalalabadu, by wjechać między pola makowe. Jeszcze dwa lata temu było ich tu
niewiele. Dziś ciągną się kilometrami
Opiumowe zagłębie zaczyna się od poletek ukrytych skromnie
za wąskim pasem obsianym zbożem, ale im bliżej masywu Tora Bora, tym śmielej
maki wdzierają się w krajobraz. Z wysokości górskiej serpentyny ogromne połacie
zielonych tarasów schodzących do rzeki widać jak na dłoni. A tam, gdzie
zapuszczają się już tylko miejscowi, makowe główki można rwać, nie wychodząc z
samochodu.
-W tym roku jest tego dwa razy więcej niż w poprzednim –
mówi Fazullah. Robi trochę za eskortę, a trochę za przyzwoitkę, pilnując,
żebyśmy nie zrobili niczego niestosownego.
W zeszłym roku Afganistan pobił wszelkie rekordy,
wytwarzając 90 procent światowej produkcji opium. Według ONZ w tym roku
produkcja się jeszcze zwiększy o jedną trzecią. Właśnie dzięki takim miejscom
jak okolice Tora Bora, gdzie mnożą się nowe plantacje.
Zbieraniem opium i słomy makowej zajmują się tu wszyscy
powyżej trzeciego roku życia. Dzieci tak małe, że prawie ich nie widać
spomiędzy główek maku, nacinają je specjalnymi nożykami albo za pomocą
niewielkich szufelek zbierają ciemnoczerwoną wydzielinę, za którą dostaną tu
kilka marnych afgani, a która w Europie – już jako heroina – będzie kosztować
sto tysięcy dolarów za kilogram.
Dziesięcioletni chłopiec pogania osła objuczonego słomą
makową. Dumnie prezentuje zawartość główki. Ze środka wysypuje na dłoń białe
ziarna. Nikt tu nie sadzi czarnego maku, bo jest mniej wydajny.
Na polach wokół wioski Ganikhel przez ostatnie trzy lata
rosło zboże. W tym roku jest go tylko tyle, żeby starczyło na chleb. – Nie
miałem wyjścia – mówi Hadżi Abdullah, przywódca miejscowej starszyzny. – Ludzie
głodowali. Zbierali się pod moim domem i grozili, że mnie zabiją, jeśli się nie
zgodzę na zasiew maku. Musiałem ustąpić.
Nie żałuje. Ceny skupu opium spadły wprawdzie ze stu
dolarów za kilogram do trzydziestu, ale to wciąż lukratywny interes.
– Za zboże dostalibyśmy dwieście razy mniej – kalkuluje
Szaghazi, zastępca Hadżiego. Nie boi się, że władze zaczną realizować tu kiedyś
jedno ze swoich najważniejszych zadań, którym jest niszczenie pól makowych. –
Nie zdecydują się na to, bo wiedzą, że ludzie chwyciliby za broń. Dla nas mak
to życie -wyjaśnia.
Z jednej strony uprawa maku daje pracę czterem milionom
Afgańczyków, ale z drugiej – oni również padają ofiarą opiumowego boomu. – W
30-milionowym kraju żyje milion narkomanów, w tym dwieście tysięcy kobiet –
mówi doktor Musadiq Nadimie. Ma dokładne dane, bo jest zastępcą dyrektora
jedynej w Kabulu prywatnej kliniki odwykowej Szefa. W całym Afganistanie działają
tylko cztery takie placówki. Mają w sumie 90 łóżek.
– Afgańczycy zaczynają brać z powodu depresji albo pod
wpływem środowiska – tłumaczy Nadiemi. – Ale najbardziej chyba zgubny wpływ ma
tradycja. W wielu regionach za pomocą opium uspokaja się płaczące niemowlęta.
Mur Szefy zdobią cztery malowidła wykonane przez jednego z
pacjentów kliniki. Tworzą sekwencję, która przypomina stacje drogi krzyżowej.
Ostatnie malowidło, zatytułowane “A tak to się kończy”, przedstawia
obdartego narkomana, którego z ulicy zabiera policjant.
Każdy z kilku pacjentów kabulskiej kliniki zna to uczucie
– stoczenia się na samo dno. Właśnie ono ich tu zaprowadziło. Znają też
następne, którego nie da się namalować: drogi przez mękę, bo pierwszy tydzień
to niewyobrażalne katusze. – Boli ich wszystko, pozbawiony narkotyku organizm
wariuje, mają omamy, nie mogą spać. Co trzeci tego nie wytrzymuje i przerywa
terapię – mówi Nadiemi.
Terapia to dwa tygodnie w murach kliniki i kilka tygodni wizyt.
Całość kosztuje 180 dolarów. Na taką sumę przeciętny Afgańczyk pracuje dwa
miesiące.
Pacjenci kliniki spędzają czas na małym podwórku lub w
ponurych pokojach. Ci, którzy mogą, siedzą w milczeniu. Inni leżą, wijąc się z
bólu. – Doktorze, łamie mnie w kolanach i pęka mi głowa – skarży się Aji
Sarwar. Ma 67 lat, z czego 22 spędził w stanie upojenia opium. Dlatego
rozstanie z nałogiem przeżywa wyjątkowo ciężko. Nadiemi niepokoi się, że
Sarwarowi się nie uda. – Sam się tu zgłosił i ma wielkie chęci, ale jego szanse
oceniam na 50 procent – mówi.
Daud Khan wygląda jeszcze gorzej. Choć ma trzy dni do
wyjścia, wciąż odczuwa dolegliwości. Dodatkowo doskwiera mu brak papierosów.
Swój przydział trzech sztuk już wypalił, ale chce jeszcze. Za dodatkowego jest
gotów oddać zapalniczkę. Na brudnym, przepoconym posłaniu leży afgański
żołnierz. Jest nieprzytomny z bólu. Zwinięty w kłębek, od czasu do czasu
otwiera oczy, ale nic do niego nie dociera.
– Wczoraj strasznie krzyczał, ale dostał leki i dziś jest
lepiej -wyjaśnia doktor. – Ci ludzie są bohaterami. Ten żołnierz brał sześć lat
heroinę. A przyjechał tu aż z Nangarharu.
Nangarhar to prowincja, w której leży Ganikhel, wioska
Hadżiego, gdzie jeszcze rok temu maku nie było, a gdzie teraz zbierają go nawet
kilkuletnie dzieci.
RAFAŁ
KOSTRZYŃSKI z Kabulu