Przekrój Nr 34/2007
Afgańczycy są zrozpaczeni, Amerykanie ściemniają. Ostateczna
rozprawa dobra ze złem stała się ostatecznym bałaganem, który może wchłonąć
każdą armię. Niestety, to także nasza wojna.
Abdul Nader był tak głuchy, że rozumiał tylko sylabizowanie
wywrzaskiwane mu prosto do ucha. I to wcale nie za pierwszym razem. Czasem
trzeba było krzyczeć trzykrotnie, żeby do niego dotarło. Z pamięcią też miał
kłopoty. Nie wiedział już, czy ma lat 78, czy też może 82, kilka razy rachował
na palcach, żeby się doliczyć własnych dzieci, i wyszło mu w końcu, że ma ich
chyba dziesięcioro. Nie bardzo też wiedział, po co macha łopatą na szczycie
wzniesienia górującego nad Kabulem. A gdy jego koledzy z takimi samymi łopatami
przypominali mu, że kopie przecież dół pod kolejny w tym miejscu maszt
przekaźnikowy, kiwał głową zupełnie tak, jakby doznał olśnienia.
Ale wcale nie było śmiesznie.
Muhammadowi, mojemu afgańskiemu przyjacielowi, który
tłumaczył mi słowa Abdula, nagle załamał się głos. Urwał w pół słowa, oddalił
się, przysiadł i zapłakał. – Przepraszam – mówił, a z oczu leciały mu łzy jak
grochy. – On tu haruje za dolara dziennie. Nikogo nie ma. Jeśli straci pracę,
umrze z głodu, bo nie chce żebrać. Nie mogę patrzeć na to, co oni zrobili z tym
krajem. Afgańskie dossier Nie warto pytać Muhammada, kim są „oni”. Muhammad ma
wprawdzie gotową odpowiedź, ale ona jest tylko dla wytrwałych. Przypomina
encyklopedyczny spis haseł z dołączonym do każdego z nich krótkim dossier
grzechów. Al-Kaida, Amerykanie, Bush, Hekmatiar, Karmal, Karzaj, komuniści,
Masud, Pakistańczycy, Rosjanie – to tylko kilka z nich przytoczonych w porządku
alfabetycznym. Nie ma w tej encyklopedii hasła „talibowie”, ale to nie znaczy,
że Muhammad jest piewcą międzynarodowego terroryzmu. On po prostu nie zgadza
się z amerykańską definicją „taliba – ekstremisty”. Wyrozumiałość wobec talibów
nie przeszkadza mu uwielbiać Malalaj Dżoi czy Szukrii Barakzaj, bodaj
najbardziej znanych kobiet w afgańskiej polityce, które bynajmniej nie pragną
powrotu mrocznych czasów okrutnego mułły Omara.
Ale kłopot z Muhammadem polega nie tylko na tym, że trudno
doszukać się u niego zachodniego wzoru logiki. Sprawa jest znacznie bardziej
skomplikowana – Muhammad to wszyscy Afgańczycy naraz.
Jest Pasztunem z Kandaharu, ale boi się swoich
współplemieńców, a do swojego rodzinnego miasta, które dziś jest głównym
ośrodkiem islamskiej rebelii, jeździ, drżąc o życie. Podobnie jak kilka
milionów Afgańczyków jest uchodźcą. Uciekł zaraz po rewolucji kwietniowej w
1978 roku, kiedy do władzy doszli komuniści. Tak jak kilka milionów Afgańczyków
jest też repatriantem. Wrócił do Kabulu w 2003 roku, gdy media na całym świecie
ogłosiły, że do Afganistanu znów zawitało życie. Jest biznesmenem, który w
kraju dorobił się majątku, a na emigracji próbował wiązać koniec z końcem,
czasem na bakier z prawem. Jest też bankrutem, któremu wojny zabrały wszystko,
co miał. A teraz odbudowuje Afganistan, ale różnie mu to idzie, bo – jak sam
mówi – korupcja w kraju jest taka, że nawet sowita łapówka nie gwarantuje
powodzenia.
Niech się oburzają specjaliści od sondaży, ale jeden taki
Muhammad to już grupa reprezentatywna. Dlatego kiedy opowiada mi o marzeniach,
z którymi cztery lata temu wrócił do ojczyzny, to słucham go uważnie. A puenta
jest zawsze taka sama: Muhammad nie ma już nadziei, już w nic nie wierzy.
Staram się patrzeć na wojnę jego oczami.
Ta wojna miała być prosta, miała być ostatecznym starciem
dobra ze złem. Nie było miejsca na kontrowersje, bo niby dlaczego? Nikt na
Zachodzie nie lubił talibów już choćby za haniebne zburzenie posągów Buddy w
Bamianie. Kiedy jeszcze okazało się, że za tragedię 11 września odpowiada
Al-Kaida wspierana przez reżim mułły Omara, stało się jasne, że islamscy
ekstremiści z Afganistanu przebrali miarkę i muszą ponieść zasłużoną karę.
Gdy po jesiennym blitzkriegu 2001 roku wspierany przez
amerykańskie lotnictwo Sojusz Północny, jeszcze do niedawna walczący o
przetrwanie gdzieś na północno-wschodnich rubieżach kraju, zdobył Kabul i
pomaszerował dalej na południe, odbijając z rąk talibów kolejne miasta,
wydawało się, że jest po wszystkim. Ani Osamy ben Ladena, ani mułły Omara nie
udało się wprawdzie schwytać, ale ich mudżahedini albo zostali wybici, albo
zbiegli przez niedostępną i słabo strzeżoną linię Duranda, która traktowana
jest jako granica między Pakistanem i Afganistanem.
Wszystko się posypało
Do maja 2006 roku było względnie spokojnie – Afganistan miał
już wtedy własną konstytucję oraz demokratycznie wybranego prezydenta i
parlament. Wtedy okazało się, że talibowie wrócili, ale nie byli to już
rustykalni wojownicy o odwadze znacznie przerastającej ich umiejętności. Ostra
szkoła w obozach treningowych w Pakistanie dużo ich nauczyła. Przede wszystkim
tego, by nie pchać się bezmyślnie pod lufy amerykańskich czy brytyjskich
snajperów i unikać namierzenia, które zawsze kończyło się precyzyjnym atakiem
śmigłowców lub myśliwców bombardujących. A razem z talibami do boju ruszyli
werbowani w Czeczenii, Pakistanie, Arabii Saudyjskiej bądź krajach byłej
Jugosławii najemnicy Al-Kaidy – fachowcy nie tylko od posługiwania się AK 47,
ale też od detonowania przydrożnych bomb czy założonej na siebie kamizelki
wypchanej materiałem wybuchowym.
I Amerykanie, i skromny kontyngent NATO okazali się
całkowicie nieprzygotowani na taki rozwój sytuacji.
„Gdyby nie nasza obecność w Iraku, podwoilibyśmy albo
potroili liczbę predatorów [bezzałogowych urządzeń latających – przyp. red.] do
ścigania talibów – napisał niedawno dziennik „New York Times”, cytując
anonimowego byłego przedstawiciela amerykańskiego dowództwa. – Mamy ograniczone
zasoby i te zasoby są w Iraku. Kto mówi inaczej, po prostu ściemnia”.
Według Muhammada wszyscy Amerykanie ściemniają. Zarówno ci,
którzy rzeczowo tłumaczą, że administracja George’a W. Busha popełniła rażące
błędy i dlatego ta wojna nie układa się tak, jak powinna, jak i tym bardziej
ci, którzy zapewniają, że kryzys ma charakter przejściowy.
– Myślisz, że ta wojna im się po prostu nie udała? – pyta
Muhammad. – A co oni takiego zrobili, żeby ją wygrać? Najlepiej wyszkolona
armia świata przyjeżdża tu z najbogatszego kraju i nie jest w stanie sobie
poradzić z garstką cwaniaków. Nie do wiary.
To prawda – ani Stanom Zjednoczonym, ani NATO, ani ONZ nie
wychodzi zaprowadzanie porządku w Afganistanie. I to nie tylko z militarnego
punktu widzenia.
Tak się nie wygrywa wojen
Gdy po latach spędzonych na emigracji Muhammad wrócił do
Kabulu w 2003 roku, miał nadzieję, że Zachód ruszy z pomocą finansową. Ruszył,
ale nie z taką, jakiej należałoby oczekiwać. Co z tego, że powstają szkoły,
skoro brakuje nauczycieli i drewna na opał? W szpitalach nie ma leków i
narzędzi, nie mówiąc już o personelu. Uniwersytety wypuszczają inżynierów
hydrologii, którzy nie mają pojęcia, jak szukać wody. Sześć lat po wyzwoleniu
Kabulu z rąk talibów całe dzielnice miasta to ruiny, w mieście wciąż częściej
nie ma prądu, niż jest. Główne arterie stolicy są przejezdne w zasadzie tylko
dla czołgów. No i bezpieczeństwo, a raczej jego brak. Jeszcze dwa lata temu nie
zdarzały się tam zamachy. Dziś są powszechne. Kabul jest miastem, w którym
siłom międzynarodowym wojna udała się najbardziej, ale i tak jest to obraz
nędzy i rozpaczy.
Na dodatek Stany Zjednoczone redukują swoją pomoc finansową
dla Afganistanu. W 2005 roku wynosiła ona 4,3 miliarda dolarów, rok później już
tylko nieco ponad 3 miliardy. – Mieliśmy problemy z jej rozdysponowaniem –
wyjaśniała szefowa dyplomacji USA Condoleezza Rice. O tym, jak rozpasana jest
korupcja w afgańskich władzach, krążą nieweryfikowalne opowieści, ale pewnie
nie wszystkie zostały wyssane z palca. Muhammad twierdzi na przykład, że utopił
kilkadziesiąt tysięcy dolarów w ministerstwie budownictwa, z którym zamierzał
realizować jakiś kontrakt. Gubernator prowincji Bamian Habiba Sarabi skarżyła
mi się, że pieniądze, które ministerstwo kultury miało przeznaczyć na odbudowę
posągów Buddy, przepadły bez śladu.
Nie udał się również Amerykanom projekt odbudowy struktur
państwowych Afganistanu. Władza Hamida Karzaja kończy się na rogatkach Kabulu,
reszta kraju należy do przywódców plemiennych, watażków lub bandytów
zajmujących się produkcją opium.
Produkcja opium też ma się dobrze jak nigdy dotąd. Pod nosem
prawie 40 tysięcy żołnierzy sił międzynarodowych Afganistan bije kolejne
rekordy i w tym roku znów dostarczy ponad 90 procent światowej produkcji tego
narkotyku. Wprawdzie Waszyngton poinformował, że zamierza przeznaczyć 50
milionów dolarów (zamiast dotychczasowych 25 milionów) na pomoc rozwojową dla
prowincji, które zdecydują się na zaoranie pól makowych, ale eksperci już
wieszczą, że te pieniądze trafią do kieszeni urzędników. Wieśniak będzie nadal
wolał siać mak, za który się wyżywi, niż zboże, za które będzie przymierał
głodem.
Witajcie w otchłani
Niestety, ta wojna, która coraz bardziej zaczyna przypominać
galopującą katastrofę, to także nasza wojna. Wszelkie konsekwencje błędów
strategicznych popełnionych w Waszyngtonie od kilku miesięcy ponosi również
1100-osobowy kontyngent Polaków. 14 sierpnia, gdy w czasie patrolu w okolicach
Gardez we wschodnim Afganistanie zginął podporucznik Łukasz Kurowski, okazało
się, że mogą być one tragiczne. Polacy przyjechali do kraju, w którym
rebelianci znów czują się jak u siebie w domu. Co gorsza, zyskują poparcie
miejscowych, którzy mają dość „przypadkowych ofiar” amerykańskich ataków.
– ISAF i armia USA zaczynają być coraz bardziej wrogo
traktowane – mówi mi zaniepokojona Szukria Barakzaj z afgańskiego parlamentu. –
A to dlatego, że ich operacje zbyt często kończą się śmiercią niewinnych ludzi.
Z tego- powodu Afgańczycy coraz częściej nie chcą współpracować z Amerykanami i
ich sojusznikami. To prowadzi do tego, że mój kraj staje się polem bitwy
wielonarodowych sił wspierania bezpieczeństwa z wielonarodowymi siłami
terroryzmu.
Polacy zostali rzuceni w samo centrum wojny partyzanckiej.
Wojny, w której trudno odróżnić, kto jest wrogiem, a kto nie. Kwitowanie
przeciwnika prostym słowem „talib”, „terrorysta” czy „bandyta” tylko pozornie
coś wyjaśnia. W rzeczywistości przeciwnik jest o wiele mniej wyszukany; często
jest nim zwykły wieśniak, który dał się skaptować rebeliantom, żeby pomścić
bliskich. Afgańczycy są sfrustrowani i coraz chętniej przystają do tych, którzy
są „po stronie ciemności”.
Stanisław Koziej, emerytowany generał, obecnie analityk
wojskowy, uważa, że wysłanie polskich żołnierzy w taki teren było błędem
nadgorliwości i przesadnej uprzejmości wobec USA. – Polskie władze zbyt ochoczo
i zbyt ostentacyjnie wysłały żołnierzy na misję o charakterze bojowym – mówi
„Przekrojowi”. – Nie mamy armii zawodowej, nie jesteśmy przygotowani do wojny
partyzanckiej. Zresztą takie przygotowanie nie jest nam wcale potrzebne, bo
przecież Europie nie grozi konflikt w afgańskim stylu.
Gdy Afganistan okupowali Sowieci, trzymali tam
ponadstutysięczną armię. Mimo to nie udało im się opanować kraju. W 1988 roku
wycofali się, zostawiając po sobie setki wraków czołgów i transporterów
opancerzonych. Połączone siły ISAF i Amerykanów mają czterokrotnie mniejszą
liczebność. Według Kozieja nawet gdyby miały taką samą, efekt byłby podobny.
– To geograficzna czarna dziura, która jest w stanie
wchłonąć każdą armię – ostrzega generał. – Rozsądek podpowiada, żeby się
wycofać, ale nie wypada, skoro sami zachęcaliśmy inne kraje NATO do wysłania
wojsk.
A więc utknęliśmy. Może nie na 30 lat, co grozi
Brytyjczykom, ale mimo wszystko na dobre. I to wszystko przy makabrycznym PR
towarzyszącym polskim żołnierzom po śmierci podporucznika Kurowskiego. Jeszcze
nie opadły emocje po tym tragicznym incydencie, gdy minister obrony Aleksander
Szczygło ostrzegł, że „coraz więcej naszych żołnierzy będzie ginąć na misji w
Afganistanie” i że „staliśmy się poważnym wrogiem dla talibów”. Rzecznik
polskiego kontyngentu w Afganistanie major Wojciech Kaliszczak zapewniał
wprawdzie „Przekrój”, że taka deklaracja nie wpłynęła na morale żołnierzy, ale
wysocy rangą oficerowie, którzy ze zrozumiałych względów wolą, by nie ujawniać
ich nazwisk, mają na ten temat skrajnie odmienną opinię.
Ale życie toczy się dalej. – Wykonujemy swoje zadania tak
samo, jak wykonywaliśmy je przed śmiercią naszego żołnierza – zapewnia
„Przekrój” generał Bronisław Kwiatkowski, szef Dowództwa Operacyjnego. – Nic
się nie zmieniło.
Naprawdę nic? Wkrótce pierwsi żołnierze polskiej grupy
bojowej, którzy zaczęli służbę wiosną tego roku, zaczną wracać do domów.
Zapewne z poczuciem, że zostawiają Afganistan w jeszcze gorszym stanie, niż w
jakim go zastali.
– A niech wyjadą wszyscy, niech zostawią nas w spokoju –
mówi zrezygnowany Muhammad. – Co z tego, że będziemy mieć wojnę domową? Ale to
będzie nasza wojna, a nie amerykańska. Typowy Afgańczyk. Może dlatego warto go
posłuchać-. Chyba że ma się słuch jak Abdul Nader…