Rzeczpospolita 11.08.2007
“Państwa-strony uznają prawo dziecka do ochrony
przed(…) wykonywaniem pracy, która może być niebezpieczna lub też może
kolidować z kształceniem dziecka, bądź może być szkodliwa dla zdrowia dziecka
lub jego rozwoju fizycznego, umysłowego, duchowego, moralnego lub
społecznego”
(konwencja praw dziecka, art. 32).
Księżniczki przecież nie noszą cegieł – mówi starszy
mężczyzna do swojej wnuczki. W głosie Abdula nie ma perswazji, a w spojrzeniu
Gul Ghutaj nie ma wyrzutu. Oboje znają swoje tu i teraz. Tu życie nie składa
się z tego, co mogłoby być, ale z tego, co jest. A jest słońce, które pali z
góry, i jest rozgrzany żwir pod stopami. Jest kilka tysięcy cegieł do włożenia
w czeluść pieca i jest glina na miliony kolejnych. Powodów aż nadto, by wstać,
gdy w Kabulu śpiew muezinów miesza się z pianiem kogutów, i stawić się tu, na
przedmieściach afgańskiej stolicy, o czwartej rano na 11 godzin z przerwą na
poranny chleb z herbatą i garść popołudniowej fasoli.
Gul kończy pogawędkę i zaprasza wraz siostrą na dół. Będą
ładować glinę do żeliwnych form i przenosić je na oddalone o kilkadziesiąt
metrów miejsce, gdzie suszą się cegły. Pusta forma waży dziesięć kilogramów.
Pełna – prawie dwa razy więcej. Dzienna norma dla obu dziewczynek to tysiąc
cegieł. 250 kursów z pełną formą, 250 z pustą. To w sumie siedem ton gliny i
żeliwa.
Gul ma osiem lat. O cztery mniej niż siostra.
-Chciałabym chodzić do szkoły, ale dziadek mówi, że muszę
mu pomagać w utrzymaniu rodziny -wyjaśnia Gul. Nie ma w tym smutku. Jej czarne
oczy są pogodne, żelastwo, z którym zmaga się cały dzień, podnosi bez słowa
skargi, choć z wyraźnym wysiłkiem.
-Ich ojciec umarł dwa lata temu. Gdyby nie one, nie dałbym
rady utrzymać całej rodziny – tłumaczy dziadek. – I tak ledwo nam starcza na
nasze potrzeby.
Potrzeby 12-osobowej rodziny Gul to opłacić czynsz za
lepiankę w slumsach Kabulu i nie umrzeć z głodu.
“Rodzina jest podstawową komórką społeczną i jest
wspierana przez Państwo. Państwo przeznacza niezbędne środki, aby zapewnić
rodzinie dobrobyt (…), zwłaszcza matce i dziecku (…), i wyeliminować
obyczaje sprzeczne z zasadami (…) islamu”.
(Konstytucja Afganistanu, art. 54)
W ślad za obecnością sił międzynarodowych idzie propaganda
o poprawiającej się sytuacji Afgańczyków. Lansują ją wysocy rangą oficerowie
ISAF, jak mantrę powtarzają komendanci, którzy – jak Hadżi Mohammad Mohaqiq
-bojowy rynsztunek zamienili na władzę i zaszyli się w swoich pałacach
strzeżonych przez uzbrojoną po zęby obstawę. Jedni i drudzy mówią, że jest
lepiej, niż było, a tam gdzie wciąż jest źle, to nie z ich winy. Winowajcami są
talibowie, al Kaida, prezydent Hamid Karzaj, Amerykanie, Pakistan czy Iran -w
zależności od tego, kto oskarża. Dowódca polskiego kontyngentu wojskowego
generał Marek Tomaszycki mówi,że spada bezrobocie. Mohaqiq przekonuje, że jest
lepiej i jeśli tak dalej pójdzie, to za dziesięć lat Afganistan rozkwitnie.
Dziesięć lat. Nie siedem, nie dwanaście, tylko właśnie dziesięć. Taką cezurę
podaje każdy, kto ma władzę. Ten, kto jej nie ma, puka się w czoło.
– Nie rozumiem, o czym oni mówią – złości się 50-letni Lal
Mohammad. Mieszka na starówce w Kabulu, tuż obok największego wmieście meczetu
Id Gah. “Starówka” brzmi dumnie, ale to kwartał kompletnych ruin,
miejsce gdzie po bombardowaniach sprzed kilkunastu lat nie został kamień na
kamieniu. Tak odrażające, że gdy przejeżdżała tamtędy parada wojskowa z okazji
święta narodowego Afganistanu, trzeba je było ukryć za plakatami, żeby
prezydent nie widział. – Straciłem pracę, gdy do władzy doszedł Karzaj. Do dziś
jej nie mam. Myślisz, że jestem jedyny? Tu wszyscy albo są bezrobotni, albo
robią za grosze -narzeka Lal.
Muhammadullah, który naprawia radzieckie zegarki w swojej
budce na kółkach w centrum Kabulu i który należy do “robiących za
grosze”, stan afgańskiej gospodarki diagnozuje jednym tchem: -Nie ma
importu, nie ma eksportu, nie ma fabryk, nie ma przemysłu. Niektórzy się
dorabiają, w mieście jest więcej kolorowych lampionów, ale czy na tym ma
polegać zdrowa ekonomia? Jeśli dzieci nie będą pracować, ich rodziny umrą z
głodu.
“Żadne dziecko nie będzie ofiarą przymusowej
pracy”.
(Konstytucja Afganistanu, art.49)
Afganistan przyjął konstytucję pełną szlachetnych haseł,
od 1994 roku jest sygnatariuszem konwencji praw dziecka, a od 1983 roku
-międzynarodowego paktu praw obywatelskich i politycznych. O tym, że nie ma to
żadnego praktycznego znaczenia, łatwo się przekonać na miejscu. Nie trzeba
wcale szukać. To, że ekonomia tego kraju dosłownie “dzieckiem stoi”,
rzuca się w oczy na każdym kroku. Ale UNICEF, agenda ONZ do spraw dzieci,
usilnie namawia afgańskie władze, by ratyfikowały jeszcze dwie inne “ważne
konwencje”: Międzynarodowej Organizacji Pracy -o minimalnym wieku
zatrudnienia i o pracy w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Pewnie w końcu
ratyfikują – i co z tego? UNICEF odnotuje sukces, ale co on będzie oznaczał dla
małych Afgańczyków?
-W skali globalnej spada liczba dzieci wykorzystywanych do
przymusowej pracy, ale wygląda na to, że nie w regionie Azji i Pacyfiku –
przyznała w czerwcu Noriko Izumi, szefowa UNICEF w Kabulu, dodając, że przed
jej agendą jest wciąż mnóstwo pracy. Wciąż? UNICEF, fundacja najpotężniejszej
organizacji międzynarodowej na tej planecie, działa w Afganistanie od czterech
lat, organizując najmłodszym kursy pisania i czytania oraz szkolenia zawodowe.
Izumi chwali się, że przez ten czas skorzystało z nich 12 600 dzieci. W kraju,
w którym jest ich ponad 10 milionów. Z jej wyliczeń wynika również, że problem
przymusowej pracy dotyczy co czwartego Afgańczyka w wieku 7 – 14 lat. Z
oczywistych względów (niemal 30 lat nieustannych wojen, brak sprawnej
administracji itp.) trudno oszacować liczbę czegokolwiek w Afganistanie, ale
gołym okiem widać, że dane, którymi dysponuje UNICEF, są wzięte z sufitu. Kłócą
się choćby z oficjalnymi liczbami przytaczanymi choćby przez brytyjską
organizację pozarządową Oxfam czy przez afgańskie Ministerstwo Edukacji: połowa
dzieci nie chodzi do szkół, a 90 procent społeczeństwa wiąże koniec z końcem za
mniej niż dolara dziennie.
“Każde dziecko (…) ma prawo do środków ochrony,
jakich wymaga status małoletniego, ze strony rodziny, społeczeństwa i
Państwa”.
(międzynarodowy pakt praw obywatelskich i politycznych, art. 24, pkt 1)
To, czego nie wie UNICEF, wie Afgańska Niezależna Komisja
Praw Człowieka (AIHRC): ogromna większość afgańskich dzieci nie może liczyć ani
na ochronę ze strony rodziny, ani społeczeństwa, nie mówiąc już o państwie. I
samo podpisanie kolejnych konwencji niczego tu nie zmieni. Skrajna nędza oraz
wielowiekowa tradycja, która w Afganistanie jest jeszcze ważniejszą instancją
niż islam, powodują, że zatrudnianie dzieci jest tam społecznie akceptowane (a
nawet więcej: wynika z presji otoczenia). Z badań przeprowadzonych przez AIHRC
wynika, że 53 procent dorosłych całkowicie zgadza się z poglądem, że dzieci
poniżej 15. roku życia powinny pracować, jeśli nie koliduje to z ich nauką. A
jeśli jeszcze będą miały prawo do odpoczynku i racji żywnościowych, to odsetek
tych, którzy uważają, że w zatrudnianiu najmłodszych nie ma niczego złego,
wzrasta do 62 procent.
Jakkolwiek szokujące może to się wydać dla Europejczyka
czy mieszkańca Stanów Zjednoczonych, podejście Afgańczyków do zatrudniania
dzieci jest jak najbardziej zrozumiałe. Nie ma w tej konstatacji nawet cienia
aprobaty dla tego stanu rzeczy. Jest tylko świadomość, że Afganistan – jeden z
najbiedniejszych krajów na świecie, od lat niszczony wojnami i zdany wyłącznie
na siebie – nie może sobie pozwolić na luksus zapewnienia swoim najmłodszym
obywatelom beztroskiego dzieciństwa.
Safiq ma 10 lat i gdyby mieszkał w USA, miałby policję na
karku. Ale w prowincji Nangarhar, przez nikogo nie niepokojony, cierpliwie i w
skupieniu zbiera opium z ponacinanych główek maków. Albo pokonuje
kilkukilometrową trasę wraz z osiołkiem objuczonym słomą makową, żeby oddać ją
do skupu. Makowy proceder nie jest jego hobby. Pracuje, żeby pomóc rodzinie
przetrwać ciężką zimę.
Albo Abdul Haziz, jego rówieśnik z Kabulu, który po szkole
przychodzi pomagać stryjowi w warsztacie samochodowym. – Podaję narzędzia,
odkręcam śruby – mówi skromnie o sobie, ale zastaję go przy własnoręcznie
rozgrzebanym silniku podczas regulowania luzu zaworów. Nie zarabia dużo,
zaledwie50 afgani (jeden dolar) kieszonkowego na tydzień. Na co wydaje? Na nic.
Oddaje matce. Pięć godzin dziennie w warsztacie o samym chlebie z herbatą to
dla niego niezła szkoła życia. Bo już wie, że nie chce być mechanikiem. Zamiast
samochodów wolałby leczyć ludzi. Jak jego brat.
50 afgani na tydzień zarabia również 12-letni Mohtar,
który po szkole, zamiast się bawić, idzie do pracy w warsztacie stolarskim.
Właśnie hebluje deskę, z której zrobi potem kilka prostych narzędzi do
wygładzania tynków. Zadanie, które wykonuje, śmiesznie kontrastuje z jego
schludnym mundurkiem szkolnym. Będzie jeszcze mocniej kontrastować, gdy
zabierze się do wymiany zamka w drzwiach. Mohtar jest rezolutny, chętnie
odpowiada napytania. Ma szczęście, bo zarobione pieniądze może wydać na własne
potrzeby. Zwykle kupuje książki i zeszyty, ale teraz zbiera na nowe buty. Czasem,
gdy jest z czego, konstruuje zbite z sześciu deseczek skarbonki i sprzedaje za5
afgani.
W Afganistanie nie ma dzieci. Są tylko pracownicy.
Zarabiają, wymieniając opony, wypalając cegły w piekielnym skwarze, sprzedając
wodę czy zbierając śmieci z wysypiska. A jeśli są zbyt małe, by pracować, są w
sam raz, by żebrać. Paradoksalnie, podczas gdy 90 procent afgańskiego
społeczeństwa nie ma pracy, trudno znaleźć bezrobotne dziecko.
Rafał
Kostrzyński