single

Powrót do « Biblioteczka

10 prawdziwych historii, które powinieneś znać

Gazeta Wyborcza, 16.09.2011

Dobra literatura faktu to nie lekkostrawna papka dla emocjonalnych leniuchów – mówi reporter Wojciech Tochman

Agnieszka Wójcińska:

Po co nam literatura faktu? Nie wystarczy życie, które toczy się obok? Nie lepiej się od niego oderwać, zanurzając się w fikcji?

Wojciech Tochman: Żyjemy w przekonaniu, że wiemy o świecie coraz więcej. A wiemy coraz mniej. Mnie się wydawało, że pojmuję, co się dzieje w Czeczenii. Ale dopiero po przeczytaniu “Dzieci Groznego” Asne Seierstad zrozumiałem, w jaki sposób ten czeczeński dramat jest zapętlony. Literatura faktu jest nam niezbędna do lepszego poznania i zrozumienia świata. Serwisy informacyjne nie tłumaczą go. Publicystyka przekazuje nam wiedzę zwykle w pigułce i pełną uproszczeń, zawsze odartą z tego, co nam najbliższe, ludzkie. A nic nas tak nie ciekawi jak inni ludzie i ich osobiste doświadczenia. Literatura faktu zajmuje się ludźmi, którzy żyją albo żyli naprawdę, a nie tylko w czyimś zmyśleniu, powieści, opowiadaniu. Są czytelnicy, którzy zmyślenia już nie chcą. Jest nas coraz więcej. Nie mamy czasu i siły na czyjeś fikcyjne życie, fikcyjną miłość, fikcyjne cierpienie, fikcyjne umieranie. Zbyt dużo prawdziwego dramatu dzieje się wokół nas. Teraz dzięki telewizji i internetowi mamy do niego łatwy dostęp, nawet jeśli rozgrywa się po drugiej stronie globu. Reporterzy, pisząc o pojedynczych ludziach, pokazują, jak bardzo jesteśmy różni, a jednocześnie jak bardzo tacy sami.

Budzą empatię.

– Pozwalają nam poczuć bliskość z opisywanymi. Nawet jeśli mieszkają na Haiti, otwieramy się na ich ból i staramy się pojąć, co tam się stało. Solidaryzujemy się z Innym. Takie emocje towarzyszą mi, kiedy u Norweżki Seierstad czytam o czeczeńskich sierotach żyjących w piekle wojny. Ona teleportuje mnie w tamten świat i każe mi być jego uczestnikiem. Dramat w Czeczenii w jakimś stopniu staje się moim dramatem. Mój osobisty proces poznawania i rozumienia Czeczenii domknął się. To jak w psychoterapii. Jeśli zrozumiesz, co się z tobą dzieje, ale nie przeżyjesz tego całym sobą, proces naprawy się nie dokona. Dobra literatura faktu to nie lekkostrawna papka dla emocjonalnych leniuchów.

Twoje książki, nie tylko te o Bośni czy Rwandzie, ale też o Polsce, lekkostrawne nie są.

– No widzisz! A Mariusz Szczygieł potrafi o mrocznych sprawach pisać tak, że tego nie czujesz. O czym jest jego “Gottland”? Także o ludzkiej pogardzie, nikczemności, o strachu i upokorzeniu. Mariusz pisze o mrocznych czasach, a jednak jego książki są jakieś jasne i przyjemne w czytaniu. Nie że lekkostrawne, ale nie powodują skrętu kiszek. Zazdroszczę mu tej umiejętności, podobnie jak kilku innych.

Która książka non-fiction była dla ciebie pierwszą ważną pozycją z tego gatunku?

– To oczywiste: Krall, Kapuściński. Dzięki nim jestem reporterem. Pierwsza moja Krall to chyba “Na wschód od Arbatu”, kiedy miałem z dziesięć lat. Ale tutaj chciałbym polecić jej ostatnią książkę. Reporterka powtarza, że “Biała Maria” to rzeczywiście ostatnia jej książka, że przez tę niezwykle osobistą opowieść żegna się ze swoimi czytelnikami. Ja nawet nie chcę o tym słyszeć! Dlatego ucieszyłem się, kiedy ostatnio złagodziła to swoje pożegnanie i ogłosiła, że będzie wciąż pracować nad “Białą Marią” i poszerzać zawarte w niej opowieści. Jak one się tam pięknie układają, jak jeden los wynika z drugiego, jak to się wspaniale toczy przez dziesięciolecia i przez cały świat, nikt inny tego nie potrafi zrobić w ten sposób. “Biała Maria” to książka, która się nigdy nie skończy. Nie godzę się na świat bez kolejnych książek Hanny Krall.

A Kapuściński?

– Jego dwie książki lubię szczególnie, ale nie mogę powiedzieć, że obie jednakowo cenię. “Heban” znakomicie tłumaczy Afrykę. Ale zawsze, kiedy go czytam, odczuwam pewien fundamentalny brak. Kapuściński w “Hebanie” zauważył wszystko, co w dziejach Afryki najważniejsze: kolonizację i niewolnictwo, zacofanie cywilizacyjne, głód, deficyt wody, malarię, wyzwalanie się kolejnych państw i powstawanie nowych dyktatur. Opisał wspaniałą afrykańską naturę, są tam słonie i kobry, wszyscy te opisy pamiętamy. Ale nie zauważył w Afryce białego Kościoła katolickiego. Biali misjonarze wkraczali tam pod rękę z kolonizatorami. Ich obecność wpłynęła zasadniczo na życie dzisiejszych Afrykanów. Dała im wiele dobrego, ale i wiele złego. Tego u Kapuścińskiego nie ma, więc traktuję “Heban” jako piękną opowieść z defektem. Żadnego defektu nie ma natomiast “Szachinszach”. To podręcznik pracy reportera: jak pracować w obcej, hermetycznej kulturze, w warunkach rewolucji, kiedy nie znamy języka i mamy nie za wiele czasu. Kapuściński posługuje się tam fotografiami zobaczonymi w teherańskich muzeach, cytuje prasę i książki, notuje własne refleksje i z tego wszystkiego buduje napakowaną szczegółami historię Iranu, jego szacha i dojście do władzy Chomeiniego. Ludzi, których sam spotkał w Iranie, jest w książce niewielu i nie grają w opowieści żadnej zasadniczej roli, są jedynie literackim ornamentem. A jednak jest to reporterski majstersztyk na tle bogatej literatury o rewolucji islamskiej.

Jeszcze którąś z książek o Iranie włączyłbyś do swojego kanonu?

– “Czytając Lolitę w Teheranie” Azar Nafisi. Wiele osób postrzega ją jako powieść, ale to czyste non-fiction. Autorka wykładała literaturę angielską na uniwersytecie w Teheranie, skąd została zwolniona za odmowę noszenia chusty. Więc w każdy czwartek nielegalnie zapraszała do swojego domu studentki, z którymi omawiała zakazane dzieła literatury zachodniej. Ta książka to utkany z drobniutkich szczegółów obraz rewolucji islamskiej widzianej oczami teherańskich kobiet. Reżim ajatollahów dzień po dniu zniewala je coraz mocniej, represjonuje, a one mimo wszystko mają wolne umysły i apetyt na ciekawe, godne życie. Chronią się jak mogą przed teokracją pełną seksualnych obsesji i perwersji.

A czy w twoim kanonie znalazła się jakaś książka o Bałkanach, o których sam piszesz w “Jakbyś kamień jadła”?

– Jest ich wiele. Bliska jest mi książka Slavenki Drakulić “Oni nie skrzywdziliby nawet muchy”. To opowieści o zbrodniarzach wojennych z Jugosławii. Wnioski z tej lektury niestety nie są specjalnie nowe: “Człowiek – jak powiedział kiedyś Marek Edelman – to nie jest dobra rzecz, to jest taka rzecz, która lubi zabijać”. Drakulić opowiada o banalności zła i robi to po mistrzowsku. Reportaż o Ratku Mladiciu jest porażający. Kata Bośni dopada sprawiedliwość, chciałoby się powiedzieć boska: jego jedyna ukochana córka dowiaduje się, co ojciec robi w Bośni, i strzela do siebie z jego rewolweru. Antyczna tragedia sprzed kilkunastu lat. Ale kiedy myślę o książkach stamtąd, to najpierw przychodzi mi do głowy Izet Sarajlić. To był wielki bośniacki poeta, który napisał intymną i ciepłą książkę non-fiction. Jego “Kocham bardzo” to zapis uczucia do żony Mikicy, a zarazem portret oblężonego Sarajewa. Skromny i pozbawiony patosu. Weźmy fragment, w którym Izet opowiada o dniu śmierci ukochanej: “Jest sobota, 31 styczeń. O ósmej pościeliłem łóżka. Od jutra będę ścielił tylko jedno”. Albo kawałek o sarajewskim cmentarzu: “Nikt z mieszkańców cmentarza nie może być szczęśliwy, że jego sąsiadką jest jednoroczna dziewczynka. A najbliższa nowa sąsiadka Mikicy Tara Giorgjević, w białym marmurowym grobku powyżej jej grobu, urodziła się w tym samym 1994 roku, w którym umarła. Jeśli tu jest czyjekolwiek miejsce, to na pewno nie jej. Miałaby teraz pięć lat. Mama by jej czytała >>Kozę i siedem koźlątek<<“. Te parę zdań o wojnie mówi wszystko. Nie wiem, czy ta książka jest mi tak bliska, bo mnie zachwyca, czy dlatego, że byłem jedną z trzech osób, które jako ostatnie widziały Izeta Sarajlicia w dniu jego śmierci 2 maja 2002.

Gdy rozmawiamy o wojnie domowej, ludobójstwie, myślę o Rwandzie, która jest tematem twojej ostatniej książki “Dzisiaj narysujemy śmierć”. Czy masz w swoim kanonie książki jej dotyczące?

– Rwanda po ludobójstwie doczekała się znakomitej literatury faktu, także wielu świadectw Tutsi, którym udało się przeżyć. Kilka z nich przełożono na polski. Najbardziej wartościowy wydaje mi się tekst Reveriena Rurangwy “Ocalony” w tłumaczeniu Marleny Deckert. Wśród książek reporterskich najważniejsza jest opowieść Philipa Gourevitcha “We wish to inform you that tomorrow we will be killed with our families”. Najwyższe szczyty dziennikarstwa. Niestety, do dziś nieprzełożona na polski. Philip opisuje Rwandę zaraz po TAMTYM, kiedy kraj jest cichy, pusty i śmierdzący. Ziemia ugina się. Prawie milion ludzi zostało zabitych, a ponad dwa miliony uciekły za najbliższe granice, najczęściej do ówczesnego Zairu. Upiorna opowieść przybliżająca nam jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w dziejach świata.

Afryka to jednak nie tylko Rwanda. Mam czasem wrażenie, że dziś to kontynent najchętniej opisywany przez reporterów.

– Bo jest piękny, hermetyczny, inny. Ma tragiczną historię. Białych reporterów, bo o nich tu mówimy, gna tam nie tylko ciekawość, ale i pewnie wielki wyrzut sumienia. Na tym tle jako rzecz wyjątkowa jawi się “Gdzie krokodyl zjada słońce” Petera Godwina. Kocham tę książkę. To rodzaj reporterskiej autobiografii. Autor jest amerykańskim dziennikarzem, współpracującym z “New Yorkerem”. Urodził się w Zimbabwe, wówczas Rodezji. Opowiada historię rozkwitu i upadku tego kraju, gdy do władzy dochodzi Robert Mugabe. Ale to tylko jedna warstwa tej opowieści. Druga ma wymiar intymny i dotyczy głębokiej relacji syna z rodzicami. Ich czas dobiega końca. Ojciec mówi synowi, że Godwin to nazwisko matki, on zaś nazywał się Kazio Goldfarb i urodził się na placu Dąbrowskiego w Warszawie. W jednej rodzinie skoncentrowała się historia świata.

Czy wśród polskich autorów twój kanon ogranicza się do klasyków?

– Polski reportaż nie zaczął się od Kapuścińskiego i Krall i się na nich nie kończy. Byli wielcy reporterzy: Pruszyński, Brandys, Wańkowicz. Tylko że ja nie mam do nich cierpliwości. Takie to rozwlekłe… No, nuda po prostu. Polski reportaż zmienił się i zmienia się dalej. Jest Szczygieł, jest Jagielski, jest Lidia Ostałowska. Jej “Cygan to Cygan” wyszedł z dziesięć lat temu, ale z tego, co słyszę, niebawem będzie wznowiony. Lidka zdobyła zaufanie Romów, dzięki czemu dostała od nich wiele. Żadnemu innemu dokumentaliście od czasów Jerzego Ficowskiego nie udało się tak głęboko, ale też tak uczciwie wejść w ich świat i pokazać ich losy, dramat, zagładę, kulturę i obyczaje.

Została nam jeszcze jedna pozycja, by zamknąć się w dziesiątce.

– Tylko dziesięć mogę wymienić? To haniebne. Jak mam wybierać między Trumanem Capote i jego “Z zimną krwią” – to niezwykle ważna pozycja w dziejach światowej literatury non-fiction – a Tahar Ben Jellounem i jego książką “To oślepiające, nieobecne światło”? Ta piękna rzecz, w tłumaczeniu Małgorzaty Szczurek, była dla mnie jak objawienie. To nie jest czysta literatura faktu, ale opowieść na faktach oparta: kilkunastu Marokańczyków spiskuje przeciwko królowi, spisek zostaje wykryty, skazańcy żywi trafiają do cel pod ziemią w postaci grobów.

Niestety możesz wymienić tylko jeden tytuł.

– To wymieniam Reinaldo Arenasa ” Zanim zapadnie zmierzch”. Autor to kubański pisarz, dysydent i gej. To jego autobiografia. Boże, jakie to smutne. Czytałem to wiele lat temu i do dziś serce mi krwawi, kiedy myślę o Arenasie. I to jest właśnie siła literatury faktu. Jego cierpienie ciągle we mnie mieszka. Prześladowany, więziony, męczony i upokorzony w brawurowy sposób ucieka wreszcie z pięknej Kuby do Stanów. I tam popełnia samobójstwo, będąc w ostatniej fazie AIDS. Był rok 1990, wtedy AIDS był chorobą śmiertelną. Ale Arenas to profesjonalista, więc zanim odszedł, doprowadził swą autobiografię do końca i zamknął ją listem pożegnalnym.

W którym wzywał do dalszej walki o wolność Kuby. Myślisz, że taki apel ma szansę zadziałać? Czy literatura faktu w ogóle ma moc, żeby zmieniać świat?

– Jeśli poświęcisz kilka godzin swojego życia na życie Arenasa, prześladowanego geja z Kuby, który ponad dwadzieścia lat temu odebrał sobie życie, bo umierał na AIDS, jeśli nad nim zapłaczesz, to już zmieniasz świat. Czy ja się może mylę?

Źródło:  Magazyn “Książki”

Nasi Partnerzy