Gazeta Wyborcza 01.12.2011
“Faceci w garniturach w życiu nie dadzą pieniędzy bezdomnemu.
Pieniądze prawie zawsze dają żebrakom biedni, zwykła klasa pracująca”.
Rozmowa z trenerem Street Retreat, nauczycielem buddyzmu i byłym
więźniem.
Fleet Maull (ur. 1949) prowadzi program Street ReTreat, którego uczestnicy przez kilka dni żyją jak bezdomni na ulicy.
Co mam zrobić, żeby pożyć jak bezdomna?
– Powinna pani ubrać się w stare ciuchy, ewentualnie zabrać coś
ciepłego, jeśli jest zimno. Może też pani mieć ze sobą śpiwór. Ale
stary, a nie jakiś wypasiony, prosto ze sklepu ze sprzętem turystycznym.
W zimie bezdomni też używają śpiworów.
Niektórzy
uczestnicy programu przynoszą także pojemniki na wodę. Ale już żadnych
naczyń i naturalnie pieniędzy mieć nie wolno.
O co ludzie pytają przed wyjściem na ulicę?
– Niepokoi ich, że będzie niebezpiecznie albo zimno, bo robimy
warsztaty także w zimie, śpiąc na zewnątrz. Niektórzy pytają, czy ten
program nie jest formą dziwnego podglądactwa. Bo przecież my tylko
udajemy, że jesteśmy bezdomni. Wiemy, że czeka na nas życie, do którego
możemy wrócić.
Znam osoby z mojej grupy?
– Może się tak zdarzyć. Zaczynamy od tego, że spotykamy się na
ulicy i siadamy w kole. Nie daję zbyt wielu rad. Podkreślam, że od tej
pory naszym głównym nauczycielem stają się ulice.
Zachęcam też uczestników do żebrania, żeby zobaczyli, jak to jest prosić
o pieniądze. Potem zostaje pani przydzielony partner i się rozchodzimy.
Zasadą jest, że dla bezpieczeństwa chodzimy dwójkami. Umawiamy się, że
spotkamy się, dajmy na to, w konkretnym parku o osiemnastej. Każdego
dnia spotykamy się trzy razy – rano, po południu i wieczorem. Wspólnie
medytujemy, siedząc przez pół godziny w ciszy, a potem dzielimy się
przeżyciami i wrażeniami.
Gdzie spędzimy noc?
– Zazwyczaj jest nas od ośmiu do kilkunastu osób i noce spędzamy
wszyscy razem. Z zasady nie korzystamy z noclegowni, więc trzeba
znaleźć miejsce, z którego nikt nas nie przegoni. Nie można spać w
okolicy osiedli, bo mieszkańcy zadzwonią na policję, nikt nie pozwoli
nam nocować w parku. Często udaje się coś znaleźć dopiero późno w nocy,
gdy ulice pustoszeją. Poza tym jest głośno, ludzie budzą się w nocy.
Trudno mówić o wysypianiu się.
Jak człowiek się czuje po pierwszym dniu?
– Większość osób znajduje w tym doświadczeniu pozytywne elementy
mimo zmęczenia, strachu. Doświadczają pewnego rodzaju przebudzenia,
energii, zaangażowania.
Skąd to się bierze?
– Chyba z intensywności doświadczania. Zaczyna się zauważać
ludzi wokół, wchodzić w interakcje z tymi, na których na co dzień nie
zwracamy uwagi. Nagle przydarza nam się niesamowita rozmowa z kimś, z
kim normalnie w życiu byśmy słowa nie zamienili. Widzimy, jak bezdomni
sobie pomagają, dbają o siebie nawzajem i zaczynają dbać o nas.
Pamiętam młodego mężczyznę, który chciał być twardy i nie wziął
śpiwora. W nocy było bardzo zimno, dosłownie zamarzał i jakiś bezdomny
dał mu swój śpiwór.
Biedni ludzie są bardzo szczodrzy.
Zawsze kiedy żebrzę, proszę o pieniądze facetów w garniturach. Wiem, że
nic mi nie dadzą, to rodzaj mojej osobistej tortury, może nie powinienem
tego robić. Zagaduję do nich, żartuję, choć mam świadomość, że tego nie
znoszą.
Ludzie, którzy dają pieniądze bezdomnym i
żebrakom, to prawie zawsze biedni, zwykła klasa pracująca. Częściej
kobiety. Sięgają po portmonetkę, wyjmują drobną kwotę i uśmiechają się
do ciebie sympatycznie. Zaczynamy rozumieć, że na co dzień, żeby się
chronić, opancerzamy się. Na ulicy doświadczamy mnóstwo szczodrości i
miłości.
I żadnych negatywnych rzeczy?
– Zdarzają się, jasne. Przez lata zabierałem w Den-ver na ulice
moich studentów. Były wśród nich kobiety i czasem śledzili nas pijani
lub naćpani mężczyźni, którzy chcieli je wykorzystać. Obserwowaliśmy
przemoc, raz mogliśmy być nawet świadkami morderstwa, gdy grupa
agresywnych mężczyzn ciężko kogoś pobiła. Poprosiliśmy przechodnia o
drobne i zadzwoniliśmy po policję. Ale mimo wszystko Street Retreat to
przede wszystkim pozytywne doświadczenie.
A jak mogę się czuć po kilku dniach życia na ulicy?
– Jest pani zmęczona, trochę głodna, bo jemy tylko to, co możemy
dostać w kuchniach dla bezdomnych. Czuje się pani nieco sponiewierana,
bo na czas warsztatów przestajemy się myć, golić. Patrzy pani na dobrze
ubranych, zamożnych ludzi wokół i myśli: wciąż należę do ich świata. Ale
oni tak pani nie traktują, przeważnie nawet pani nie zauważają albo
patrzą z niesmakiem.
Dowiaduję się czegoś nowego o sobie?
– To, czego się pani dotąd obawiała, wcale nie jest takie
straszne. Choćby części miasta, do których wcześniej na pewno by się
pani nie zapuściła. Ale nie tylko. Spotkałem mnóstwo osób ze średniej i
wyższej klasy, które opowiadały mi, że miały w sobie irracjonalny lęk,
że pewnego dnia staną się bezdomne.
Po Street Retreat ten
strach znika. Ludzie czują, że jakby co poradzą sobie, przetrwają. W
dzisiejszym świecie możemy wybrać, z kim chcemy mieć relacje, a z kim
nie. Po doświadczeniu ulicznym ludzie zaczynają być otwarci na każdego.
Budzi się zachłanność na życie.
A jak mogę się czuć po kilku dniach życia na ulicy?
– Jest pani zmęczona, trochę głodna, bo jemy tylko to, co możemy
dostać w kuchniach dla bezdomnych. Czuje się pani nieco sponiewierana,
bo na czas warsztatów przestajemy się myć, golić. Patrzy pani na dobrze
ubranych, zamożnych ludzi wokół i myśli: wciąż należę do ich świata. Ale
oni tak pani nie traktują, przeważnie nawet pani nie zauważają albo
patrzą z niesmakiem.
Dowiaduję się czegoś nowego o sobie?
– To, czego się pani dotąd obawiała, wcale nie jest takie
straszne. Choćby części miasta, do których wcześniej na pewno by się
pani nie zapuściła. Ale nie tylko. Spotkałem mnóstwo osób ze średniej i
wyższej klasy, które opowiadały mi, że miały w sobie irracjonalny lęk,
że pewnego dnia staną się bezdomne.
Po Street Retreat ten
strach znika. Ludzie czują, że jakby co poradzą sobie, przetrwają. W
dzisiejszym świecie możemy wybrać, z kim chcemy mieć relacje, a z kim
nie. Po doświadczeniu ulicznym ludzie zaczynają być otwarci na każdego.
Budzi się zachłanność na życie.
Kim są uczestnicy pana warsztatów?
– Przychodzą studenci, ludzie w średnim wieku, starsi, buddyści,
katolicy, chrześcijanie, żydzi, zamożni i mniej zamożni, społeczni
aktywiści i nastawieni na karierę.
Co ich skłania, by przez kilka pożyć jak bezdomni?
– Myślę, że zdają sobie sprawę, że choć prowadzą komfortowe
życie, to wpisana jest w nie jakaś kruchość. W Stanach Zjednoczonych
przez długi czas mogliśmy czuć się pewnie, żyliśmy dobrze, sytuacja była
stabilna. Po kryzysie zaczęliśmy się budzić. Czujemy w głębi, że nasza
sytuacja może się zmienić w ciągu jednej chwili. Możemy stracić pracę,
może wybuchnąć wojna lub dopaść nas kryzys. Pojawia się pytanie:
czybyśmy to przetrwali?
Pamięta pan czyjąś radykalną zmianę?
– Pewnego razu miałem w grupie dwie studentki. Obie cierpiały na
ataki paniki. Przechodziły psychoterapię, ale ataki wciąż je
nawiedzały, jedna nie była wstanie przebywać samotnie w domu.
Zastanawiały się, czy wziąć udział w treningu Street Retreat. Psychiatra
jednej kategorycznie to odradził. Druga się zdecydowała. Kiedy
spotkaliśmy się na ulicy, widziałem, że ta dziewczyna jest cała w
napięciu. Miałem ją na oku, ale ufałem, że będzie OK. Warsztat trwał
pięć dni. Piątego dnia ta studentka nie miała żadnych objawów paniki.
Wszystko zniknęło, mogła spokojnie być sama w domu, nawet nie zamykać
drzwi. Byłem z nią w kontakcie przez lata, jej objawy nigdy nie
powróciły.
Jak narodził się program Street Retreat?
– Pomysłodawcą jest sławny nauczyciel zen Bernie Glassman,
założyciel organizacji Zen Peacemaker. Bernie, syn aktywistów
społecznych, chciał nie tylko praktykować buddyzm i uczyć medytacji, ale
też działać społecznie. Wymyślił, by kilkudniowe warsztaty medytacyjne
zamiast w ośrodku buddyjskim prowadzić na ulicy. Pierwszy Street Retreat
odbył się w połowie lat 90. w Nowym Jorku. Teraz program odbywa się w
różnych miastach w Stanach, a także w Niemczech, Szwajcarii.
W porozumieniu z tutejszym oddziałem Zen Peacemaker, którym kieruje
Andrzej Krajewski – nauczyciel zen, mąż Małgorzaty Braunek, także
nauczycielki – planujemy pierwszy warsztat w Warszawie w przyszłym roku.
Skoro w Polsce nie odbyło się jeszcze Street Retreat, to co pana do nas sprowadza?
– Co roku w pierwszym tygodniu listopada ludzie różnych
narodowości i wiary spotykają się w Oświęcimiu, by przez pięć dni
spędzać czas w obozie Auschwitz i medytować w intencji tych, którzy tam
zginęli. Uczestniczę w tych spotkaniach od dziesięciu lat. W tym roku
przyjechało około stu osób, między innymi czterech rdzennych Amerykanów,
bo planujemy podobne medytacje w Stanach Zjednoczonych w Black Hills w
Dakocie Południowej. Kolonizatorzy z Europy dokonali tam ludobójstwa na
lokalnej ludności. Od dwóch lat prowadzę też takie spotkania w Rwandzie.
Poza tym jestem nauczycielem Szambali, linii buddyzmu
tybetańskiego, więc kiedy tu jestem, prowadzę wykłady i warsztaty dla
polskiej społeczności. Pracuję także z więźniami. Uczę ich medytacji.
Tym razem odwiedziłem trzy warszawskie więzienia – na Rakowieckiej, na
Kłobuckiej i zamknięty oddział dla kobiet na Grochowie.
Jak polscy więźniowie na pana reagują?
– Na spotkanie ze mną najczęściej przychodzą z przymusu. Praca z
taką grupą jest trudna – są nieufni, dopytują, kim jestem, nie są
zainteresowani. Ale zazwyczaj jest kilku, którym udaje mi się zaszczepić
jakąś ideę, do której wrócą, kiedy obudzą się w nocy, a może rok albo
kilka lat później.
W USA
działa założone przeze mnie stowarzyszenie Prison Dharma Network, które
uczy więźniów medytacji. Ma szeroki zasięg. Na spotkania więźniowie
przychodzą dobrowolnie. W więzieniach stanowych siedzi 2,5 miliona osób,
jeśli dodać do tego tych, którzy są czasowo zatrzymani, siedzą w
więzieniach okręgowych, w domach przejściowych (monitorowane ośrodki dla
osób zwalnianych z więzienia), będzie ponad 6 albo 7 milionów. Myślę,
że aktywnie praktykujących medytację jest przynajmniej 50 tysięcy. Dużo.
Co pan robi, żeby pana słuchali?
– Opowiadam im o własnych doświadczeniach z więzienia. Spędziłem
w nim 14 lat. To daje wiarygodność. Pytam też, czy im się podoba tu,
gdzie są. Naturalnie odpowiadają, że nie. Wtedy mówię, że nie mają szans
na nic innego. Ich mózg działa według pewnych schematów, które
zaprowadziły ich do więzienia. I będą ich tam prowadzić nadal, chyba że
podejmą wysiłek, by zmienić swoje myślenie.
Naprawdę wierzy pan, że człowiek może się zmienić za kratkami?
– Kiedy zostałem aresztowany, miałem 35 lat. Uznano mnie za
niebezpiecznego przestępcę. Dostałem 30 lat, z początku bez możliwości
zwolnienia przedterminowego. A jednak wyszedłem na wolność, podróżuję po
świecie, uczę, z powodzeniem prowadzę biznes.
Za co pana aresztowano?
– Za międzynarodowy przemyt narkotyków. Robiłem to przez wiele
lat. Dwa lata po tym, gdy podjąłem decyzję, że się wycofuję, wpadli
członkowie grupy przemytniczej, do której należałem. Postanowili
zeznawać przeciwko mnie. Ja i mój najlepszy przyjaciel, a zarazem
partner w tym biznesie odmówiliśmy zeznań przeciw pozostałym. W związku z
tym nasze wyroki były znacznie wyższe niż tamtych, choć mieli na
sumieniu gorsze sprawy niż my. Zanim mnie aresztowano, wiedziałem, że
się na to zanosi.
I co pan zrobił?
– Zastanawiałem się, czy powinienem uciekać za granicę, czy
zostać i zmierzyć się z tym. Praktykowałem już wtedy buddyzm i zapytałem
o to mojego nauczyciela Czogiama Trungpę Rinpocze. Powiedział: staw
czoło swojemu życiu. Podjąłem decyzję, że oddaję się w ręce policji. Ze
stanu Kolorado, gdzie wówczas mieszkałem, poleciałem do Saint Louis w
Missouri, gdzie toczyła się sprawa, i mój prawnik zawiózł mnie na
posterunek policji.
Jakie narkotyki pan przemycał?
– Kokainę. Z Ameryki Południowej do Stanów Zjednoczonych.
Robiłem to mniej więcej dwa razy do roku, gdy kończyły mi się pieniądze.
Taki miałem sposób na życie poza systemem.
Z
wykształcenia jestem psychoterapeutą, ale nigdy nie praktykowałem.
Zajmowałem się różnymi biznesami, między innymi nieruchomościami. Ale
żyłem przede wszystkim z przemytu narkotyków.
Robił pan to z buntu?
– Zaczęło się, gdy miałem 21 lat. Wierzyłem w rewolucję końca
lat 60. Chciałem zakończenia wojny w Wietnamie. Gdy w 1972 roku Richard
Nixon został ponownie wybrany na prezydenta, stwierdziłem – wystarczy. I
wyjechałem z kraju. W poszukiwaniu autentyzmu wyruszyłem do Meksyku,
kupiłem żaglówkę i popłynąłem na Karaiby. Potem pojechałem do Peru i poczułem, że odkrywam życie na nowo.
Żeby się utrzymać, zaangażowałem się w okazyjny przemyt
narkotyków. Tłumaczyłem sobie, że społeczeństwo jest skorumpowane, Stany
są politycznie skorumpowane, cały system jest skorumpowany. Żyłem poza
prawem. Jednocześnie zgłębiałem duchową stronę świata. Czytałem książki o
medytacji, buddyzmie i coraz bardziej mnie to wciągało.
Wtedy został pan buddystą?
– W 1974 roku mieszkałem wysoko w górach w Peru, niedaleko Machu
Picchu. W lecie ktoś z moich gości przywiózł ze sobą magazyn “Rolling
Stone”. Tam przeczytałem długi artykuł o buddyjskim Instytucie Naropa w
Kolorado i jego założycielu, moim późniejszym mistrzu. Poczułem, że
muszę tam jechać. Odwiedziłem Instytut na wiosnę 1975 roku i
postanowiłem zrobić dyplom z psychologii z elementami medytacji.
Wróciłem do Peru, gdzie poznałem Peruwiankę, która wkrótce zaszła ze mną
w ciążę i została moją żoną. W 1976 roku zamieszkaliśmy razem w Stanach
i zacząłem studia
w Instytucie Naropa. Cały czas utrzymywałem się z przemycania
narkotyków. Dzięki temu mogłem spokojnie studiować, utrzymać rodzinę, a
potem dwa domy. Moja żona była w USA
nieszczęśliwa, nasze małżeństwo się rozpadło i zamieszkaliśmy osobno.
Byłem coraz bardziej zaangażowany w ścieżkę buddyjską. Przez część roku
medytowałem, jeździłem na odosobnienia, podróżowałem z moim
nauczycielem. Przez resztę prowadziłem szalone życie – przemyt, picie,
branie narkotyków. Prawdziwa schizofrenia.
Wiedziałem, że
muszę z tym skończyć, i chciałem to zrobić. Ale gdy w końcu mi się to
udało w 1983 roku, było już za późno.
Jak wyglądał sam przemyt w pana wykonaniu?
– Wspólnie z moim przyjacielem zaprojektowaliśmy specjalny
plecak, który z tyłu miał schowek, gdzie mieścił się 1-1,5 kilograma
kokainy. Przemyt odbywał się samolotami.
Na lotnisku nie było wtedy psów?
– Były, ale narkotyki znajdowały się w szczelnie zamkniętych
plastikowych workach. Używaliś-my też różnych przypraw, by zamaskować
ich zapach. Zdarzało się, że patrzyliśmy przerażeni, jak bagaże jadą po
płycie lotniska do luku w samolocie, a wokół nich chodzą celnicy z
psami. Ale zawsze się udawało.
Do jakiego więzienia pan trafił?
– Do szpitala przy więzieniu federalnym o zaostrzonym rygorze.
Było tam 1000 pacjentów, w tym 400 psychiatrycznych. Poza tym było 300
więźniów takich jak ja, którzy pomagali w prowadzeniu szpitala –
pracowali w kuchni, przy sprzątaniu, w stolarni.
Uczyłem w
szkole. Pod moim okiem więźniowie przygotowywali się do dyplomów szkoły
średniej. To była regularna praca przez 14 lat, od poniedziałku do
piątku, od 10 do 17.
Co właściwie sprawiło, że zdecydował się pan zmienić?
– Gdy trafiłem do więzienia, mój syn miał dziewięć lat.
Świadomość, że będzie dorastał bez ojca, rozwalała mnie emocjonalnie.
Myślałem: wyjdę na wolność w wieku 65 lat, a może nie przetrwam
więzienia? Poczułem w końcu, jak nieprawdopodobnym byłem egoistą, mimo
że wydawało mi się, że jestem dobrym człowiekiem i kocham syna. Ze
względu na niego postanowiłem wyeliminować z życia wszystkie negatywne
rzeczy i skupić się na pozytywnych działaniach. Chciałem zostawić mu
jakieś dziedzictwo, coś, z czego mógłby być choć trochę dumny.
Ta zmiana w panu szybko zaszła?
– Niemal od razu. Ponieważ byłem uzależniony od alkoholu i
narkotyków, wziąłem udział w “Programie 12 kroków”. Co tydzień słuchałem
opowieści mężczyzn o tym, jak ich życie się rozpadło, głównie z powodu
kokainy.
W późnych latach 70. i na początku 80. w USA
powszechne było myślenie, że kokaina to rekreacyjny narkotyk, zupełnie
co innego niż heroina czy speed. Wszyscy brali – lekarze, prawnicy,
nawet sędziowie, celebrities, artyści. Trendy było sięgać po kokainę.
Mogłem się więc łatwo usprawiedliwiać przed sobą, że nie robię nic
złego. A nagle zrozumiałem, że niszczyłem innych, co przecież stało w
całkowitej sprzeczności z buddyjskimi wartościami, które wyznawałem. To
mnie niesamowicie zmotywowało do zmiany.
Z tej chęci narodził się pomysł stworzenia hospicjum dla więźniów?
– W sali gimnastycznej raz w tygodniu wyświetlano filmy
fabularne, na które więźniowie mogli przychodzić. Pacjenci szpitala nie
mieli takiej szansy. Mieliśmy mały, przenośny projektor,
z którym zaczęliśmy chodzić na oddział dla chorych na raka, AIDS,
psychiatryczny. Połowa lat 80. to był czas, gdy epidemia AIDS zbierała
swoje żniwo. Nie było jeszcze leków. Ludzie umierali na tę chorobę,
cierpiąc straszliwie. Więzienni pacjenci prawie nie dostawali leków
przeciwbólowych. Zacząłem pisać do zewnętrznych organizacji, pytając,
jak mogę im pomóc. Spotkałem innego więźnia, który był sparaliżowany od
pasa w dół, jeździł na wózku. Postrzelono go w czasie aresztowania.
Żyjąc w szpitalu, zaprzyjaźniał się z chorymi na raka i AIDS, często ich
odwiedzał, towarzyszył im aż do śmierci. Po roku udało nam się
przekonać władze więzienia, zebraliśmy się w dziesięciu facetów,
włączając jego i mnie, i zaprosiliśmy zewnętrznych ekspertów od
hospicjów, żeby nauczyli nas, co mamy robić. Odwiedzaliśmy umierających
pacjentów, pomagaliśmy im jeść, myliśmy ich, zmienialiśmy pościel,
zabieraliśmy na świeże powietrze, pomagaliśmy pisać listy do rodziny.
Każdy z nas towarzyszył konkretnym osobom aż do końca. Szkoliliśmy
nowych wolontariuszy.
Dziś nasza organizacja National
Prison Hospice Association prowadzi od 70 do 100 programów hospicyjnych w
więzieniach w różnych stanach i za granicą.
Miał pan kontakt z synem w czasie pobytu w więzieniu?
– Robert wrócił z matką do Ameryki Południowej, gdzie żyła jej
rodzina. Mieszkali tam przez wszystkie te lata, ale na każde ferie
zimowe – w Peru to przypada na czas wakacji – Robert na miesiąc
przyjeżdżał do rodziny mojego brata, która mieszkała w Saint Louis. W
weekendy przywozili go na widzenia ze mną. Pisaliśmy do siebie listy.
Jaka była wasza relacja?
– Był na mnie zły, ale miał problem z wyrażeniem tych emocji.
Chodziliśmy na terapię. Teraz mamy dobrą relację. On wciąż zmaga się ze
swoim życiem, szuka własnej ścieżki, choć na szczęście nie wpadł w
narkotyki ani nic takiego. Pracuje w biznesie restauracyjnym. Mieszkał
przez pewien czas w USA. Niedawno wrócił do Peru. Ale jesteśmy w bliskim
kontakcie.
W jakiej rodzinie pan sam dorastał?
– Całkiem dobrej. Mój ojciec prowadził rodzinny biznes
zapoczątkowany przez mojego prapradziadka. Sosy barbecue Maull’s. Marka
bardzo popularna w centralnych Stanach. Teraz na czele firmy stoi mój
starszy brat.
Kiedy dorastałem, moja rodzina należała do
typowej klasy średniej, ale żyliśmy dość skromnie. Potem biznes się
rozwinął i rodzice stali się członkami tych wszystkich klubów golfowych i
tym podobnych. Moja matka, malarka, musiała dopasować się do
korporacyjnego stylu życia męża, i to zrobiła, ale cierpiała. Myślę, że
dlatego zaczęła pić. Alkoholizm był częsty w pokoleniu jej i jej matki.
To były inteligentne kobiety, społecznie represjonowane. Mogły być
sekretarkami, nauczycielkami, pielęgniarkami albo wyjść za mąż i
zajmować się domem.
A jak rodzice zareagowali na pana aresztowanie?
– W ich otoczeniu to był wielki skandal. Ale byłem z nimi w
bliskim kontakcie, matka mnie odwiedzała. Gdy do odsiadki zostało mi
pięć miesięcy, na raka płuc zmarł mój ojciec. W więzieniu wyrazili
zgodę, bym pojechał się z nim zobaczyć przed śmiercią, ale w kajdankach i
asyście czterech strażników. Nie chciałem w ten sposób go odwiedzać. Na
pogrzeb też mogłem jechać skuty i ze strażnikami, więc zrezygnowałem.
Władze więzienne zmieniły zdanie w ostatniej chwili, dały mi przepustkę
na trzy dni i cywilne ubranie. Pojechałem.
Gdy wyszedłem
po pięciu miesiącach, wróciłem do Kolorado, którego przez pewien czas
nie mogłem opuszczać. W drodze z więzienia, w czasie międzylądowania w
Saint Louis, spotkałem się na lotnisku z matką. To był ostatni raz, gdy
się widzieliśmy. Miała nawrót raka płuc, chorowała już wcześniej. Nie
pozwolili mi pojechać do niej. Dopiero na pogrzeb. Sytuacja się
powtórzyła.
Jak fatum.
– Gdy wyszedłem na wolność, zaczęliśmy myśleć z Karen, moją
dziewczyną z czasów przed więzieniem, z którą blisko się przyjaźniliśmy,
żeby się zejść. I nagle, zaledwie po roku mojego życia na wolności,
zmarła na raka. Trzy śmierci najbliższych w tak krótkim czasie. Ciężko
było mi się pozbierać. Potem spotkałem Denise. Znałem ją ze wspólnoty
Szambali, jeszcze z czasów przed więzieniem. Nawet byłem na jej ślubie,
ale potem się rozwiodła. W 2001 zaczęliśmy się spotykać, wspólnie
kupiliśmy dom. Byliśmy razem przez kilka lat. A potem Denise zachorowała
na raka i po trzech latach chemioterapii zmarła. Trudno było w to
uwierzyć. Miała zaledwie 52 lata, wyglądała na dziesięć mniej,
prowadziła zdrowy tryb życia, jadła organiczne jedzenie, ćwiczyła.
Teraz jest pan samotny?
– Rok temu w Polsce, na warsztatach, spotkałem Agnieszkę. Jest
ode mnie znacznie młodsza. Spotykamy się od lutego. Na razie żyjemy w
związku na odległość. Ona jest w Warszawie, ja w Providence niedaleko
Nowego Jorku. Ale niedługo przeprowadza się do mnie. Cieszę się.
Autor: Agnieszka Wójcińska
Żródło Duży Format